09 grudnia 2006, 16:17
No i wyszła.
Pigułki, pigułki, dwadzieścia dziennie...
czas, czas, czas...
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 |
04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
No i wyszła.
Pigułki, pigułki, dwadzieścia dziennie...
Miłość jest czymś strasznym, zwłaszcza, kiedy przytrafia się po raz pierwszy.
Miłość jest jak bardzo upierdliwa paranoja. Przez cały czas myślę o niej. Tylko sen przynosi ukojenie, ale od jakiegoś czasu nawet śpiąc nie jestem bezpieczny.
Ktoś może powiedzieć „Jakie to piękne”, „Też bym tak chciał”.
Ten, kto tak myśli jest głupcem. Ja tylko pragnę, żeby wyszła z mojej głowy.
Miłość jest jak choroba psychiczna. Jest jak uciążliwe urojenie. Nie da się przed nią uciec, można się jedynie na chwilę schować, ale bezpieczne miejsce jest jeszcze straszniejsze.
Wyjdź z mojej głowy, wyjdź z mojej głowy, wyjdź z mojej głowy!!
Wszystko mnie wkurwia. Wkurwia mnie ten blog, to że musze iść do pracy i to, że do wypłaty są jeszcze trzy tygodnie.
Chuj, dupa, cycki, jebać!
Czy kulturalniej jest mijać kogoś w ciasnym przejściu dupą czy jajami?
Za cieżkie?
Zbudź się… Otwórz oczy…
Czas na zemstę…
Obudź się…
Dzisiejszej nocy 12 ludzi musi umrzeć…
Niegrzeczny, niegrzeczny…
Zabijać, zabijać…
Niegrzeczny, niegrzeczny…
Zabijać, zabijać…
Czuję się jak nowo narodzony, mogę zacząć swoje dzieło.
Pamiętam każdą jedną twarz, zjawa pokazała mi wszystkie miejsca.
Pierwszy smacznie śpi w swoim łóżku. Wystarczy położyć palce na jego głowie.
Teraz ścisnąć mocno, aż dłonie połączą się razem.
Następny kocha się z moją żoną. Jedyne życzenie odebrać mu życie.
Zanim jego rodzina stoczy się na dno, a on zastawi dzieci w lombardzie. Kazałem pani opuścić pokuj, chyba że chce wziąć udział w jego zagładzie. Zdjąłem strzelbę z regału i podziurawiłem jego gardło.
Czas ucieka, muszę dobrze wykorzystać swoją szansę, następni dwaj pracują na nocnej zmianie. Popijają kawkę na zapleczu, posłucham o czym mówią. Rozmawiają o mojej śmierci. Każde zdanie kończy wybuch śmiechu, ale śmiech ten szybko cichnie, kiedy ich głowy przetaczają się po posadzce.
Teraz mój gniew staję się silniejszy. Następna pracuje jako pielęgniarka. Musiała zadzwonić do chłopaka, zostawiła moje ciało żebym się wykrwawił. Złapałem skalpel i piłę do kości, czas zabawić się w narkozę. Zoperowałem ją trzy razy, zanim ktoś zaczął wołać o basen. Siostra nie mogła podejść, więc ja pomogłem, sąsiad z łóżka obok był niechcący.
Mam już niewiele czasu, zostało jeszcze czterech. Ten jeździ taksówką, był pijany, kiedy na mnie wjechał. Zaczął wrzeszczeć, kiedy mnie zobaczył, przecież wyrzucił mnie przed drzwiami szpitala. Wybierzmy się na przejażdżkę za miasto. Chyba jedziesz złym pasem, kobieta z dzieckiem w brązowym kombi zasłoniła oczy. We wraku pogiętej stali z kierownicą się zespali.
Ten mężczyzna ogląda telewizję. Z nudów skacze po kanałach. Zaciekawił go pewien program. To chyba cyrk. Klaun żongluje, klaun tańczy, klaun wyciąga swoje ręce. Zahipnotyzowany patrzy jak wypełzam z ekranu, ściskam jego szyję, aż staje się zielony na twarzy.
Czas… Czas…
Czas… Czas… Czas…
Czas… Czas…
Myśl, że został już tylko jeden dodaje mi siły, mimo to czuję jak moje ciało coraz bardziej sztywnieje. Bez celu krążę po ulicach, zjawa mnie opuściła. Kawałki ciała odpadają mi jeden za drugim, usta, uszy lądują na asfalcie. Ale wciąż mam parę minut do świtu, moja następna ofiara właśnie nadchodzi. Szybko zachodzę go od tyłu, zarzucam wędkarską żyłkę na jego szyję, trzymam go mocno i ciągnę za linkę widząc jak jego głowa zmienia kolor.
Ogarnia mnie błogość. Wiem, że popełniłem straszliwe zbrodnie, ale teraz to już nie ma znaczenia. Zbawiłem swoją duszę, mogę iść do światła.
Nic nie poprawia bardziej nastroju niż przepierdolenie wypłaty. Przez 15 minut byłem władcą i panem świata, później skończyłi mi się pieniądze...
Pozostaje wspominanie dobrych czasów podczas polerowania noży, które zakupiłem...
Z jedną się pogodziłem, drugiej nienawidzę.
To dobrze, wszystko jest teraz dużo prostsze.
Praca. Byle do wypłaty.
To fajnie nie odczuwać smutku.
Pernasina sprawia, że odczuwam tylko złość i przyjemność. Po co komu lęk i smutek?
Byle do pierwszego.
Upadam ponownie.
Nie mam już ani jednej dziewczyny, tylko kochankę, alę ją też pierdolę, nie dosłownie, to tylko taka metafora.
POSTAL miał rację, wszyscy ludzie to skurwysyny, zwłaszcza samice homo sapiens.
Upadam, tym razem jednak osiądę na dnie, nie mam zamiaru pogrążać się w mule.
Zostaje mi praca, praca też może dawać satysfakcję. Szkołę pies jebał.
Zobaczymy co będzie dalej. Oby do wypłaty.
Pustkę w życiu wypełnią mi gry, zawsze tak było i tak pozostanie.
Amen.
Poznaliście mnie 3 lata temu. Przez ten czas byliście biernymi świadkami moich wzlotów i upadków. Mogliście śledzić procesy zachodzące w mojej sferze emocjonalnej, mogliście pisać prace magisterskie i doktoraty o nieuchronnym upadku człowieka kryjącego się za pseudonimem Postal.
I tu szok, całkowite zaskoczenie, niemożliwy zwrot akcji.
Postal znormalniał. Naprawił się. Uspołecznił. Nauczył się żyć wśród przedstawicieli swojego gatunku, tworzyć względnie trwałe relacje.
Chociaż nadal jest nieprzewidywalny, łatwo wpada w gniew, często się unosi, jest impulsywny, ba czasem niebezpieczny, został przyjęty do pracy na kierowniczym stanowisku w największym detalicznym sklepie z książkami, prasą i artykułami papierniczymi w Polsce, znalazł sobie 2 dziewczyny i kochankę, kontynuuje naukę, mimo, że uczelnia postawiła na nim krzyżyk, rzadko sięga po używki, wychodzi z domu, zrezygnował ze świata MMORPG’ów.
Dojrzał? Dorósł do swojej narzuconej kulturowo roli? Czy po prostu neuroleptyki (Prozac jest do dupy), które przepisuje mu doktor dają mu haj z jakim nawet psychostymulatory nie mogą się równać?
Ja tego nie wiem, może wiecie to wy.
Pytanie zostanie, nie znam odpowiedzi na nie.
Drzwi do komnaty audiencyjnej otwarły się z łoskotem na oścież, łamiąc zawiasy i zrywając królewskie ornamenty ze ściany. Do środka wpadł osmalony człowiek o aparycji prostego chłopa, otoczony kordonem ciężkozbrojnych, którzy to nieprzywykli do technologii i etykiety wyłamali drzwi miast mocować się z klamkami. Królewscy halabardnicy stali z rozdziawionymi gębami, nie wiedząc co począć.
- Panie, Panie mój Miłościwy! – Wycharczał wieśniak i padł martwy.
- Cóż się wydarzyło w królestwie moim, że w tak rażący sposób poniechano ceremonii audiencyjnej? Pytam się ja! Co? Mówże chłopie!
- Panie, biedaczysko wyzionął ducha… Pewno ze zgryzoty wielkiej, której prosty umysł pojąć nie zdołał. – Rzekł zafrasowanym głosem oficer nie podnosząc się z kolan, ni odrywając oczu od podłogi.
- Może wy bardziej oświeceni przedłożycie mi ów problem nie zaśmiecając kretońskiej mozaiki swoim truchłem? Cóż się takiego stać mogło, że trza było drzwi dreceńskie wywalać z framug? Robione na moje zamówienie przez rzemieślnika, któremu kazałem dłonie obciąć i oczy wyłupić, coby piękniejszych nigdy nie stworzył, płacąc mu uprzednio horrendalną sumę w złocie!
- Jaśnie Oświecony Królu, Władco Północy, Ten Który Zjednoczył Ludy Pod…
- Do rzeczy! Nie silcie się teraz na konwenanse, nic drzwi mi nie przywróci. – Jęknął boleśnie król.
- Nad jedną z wschodnich wiosek niebo się otwarło! – Oznajmił z nabożnym lękiem zbrojny.
- I cóż z tego?? Cóż z tego ja się pytam!
- Niebo się otwarło i wyrzygało straszliwe okropności, wieś utracona, dziura w ziemi się po chałupach i zagrodach ostała.
- Wieśniacy?
- Szczęśliwie większość poza starcami, niedołęgami i dzieciarnią w polu byli, jednego przywlekliśmy, ale skonał nie zaznając ukojenia.
- Nie dobrze, odbudować trza będzie… - Mruknął władca powstając z rzeźbionego cudnie tronu, chyba także dreceńskiej roboty Żołnierze spojrzeli po sobie skonfundowani, ale nie śmieli nic wtrącić, coby władcy z zamyślenia nie wyrwać. – A okropności, o których mi tu prawdzie, widział je który? Co one za jedne?
- Nie widzieliśmy Miłościwy Panie, zanim ów parobek do nas przybył zapadły się w ziemię chyba, bo na miejscu nic nie zastaliśmy poza rzeczoną dziurą w ziemi i motłochem przerażonym, zebranym nad krawędzią.
- Nic to. Nakazuję obsadzić teren wokół wojskiem, wieśniaków wyrżnąć, bo mogą zarazę jakąś roznieść. Przypadek taki jak wół w kronikach stoi, mój pradziad z podobnym zjawiskiem musiał wojować… Taak… - Rozkazał król zacierając ręce. Zadowolony chyba, że udało mu się problem ocalałych wieśniaków rozwikłać.
Na twarz zakładam maskę. Codziennie.
31 października nic dla mnie nie znaczy, kolejne święto.
Poprzebierani, uśmiechnięci ludzie, ja to robię codziennie, nie widzę w tym nic zabawnego.
Spróbuj żyć jak ja cały czas, spróbuj znaleźć dziewczynę wyglądając jak świr.
Mam 60 lat a ciągle zbieram cukierki. Myślisz, że mnie to bawi? Ja tylko próbuję zdobyć coś do żarcia.
Staruszki wymyślają mi od zboczeńców, sąsiedzi, nie warto o nich wspominać.
Rzygam tymi dzieciakami, założę się, że ty też.
Wiem, że myślą tylko, jak odebrać mi torbę i przy okazji przekopać po ulicy.
„Zobacz, co dostałem od tamtego pojeba!”
Przez cały rok masz mnie za wariata, rozumiem cię, ale dlaczego w Halloween chcesz być taki jak ja?!
Mogę być gorylem, szkieletem, cuchnącym kloszardem. Wszyscy się do ciebie uśmiechają i mówią ci „dzień dobry”. Prawdopodobnie jeden z nich to ja, ale to czysta spekulacja.
W Halloween ludzie uśmiechają się do mnie, przez resztę roku dzwonią na policję, wykopują z ogródków, strzelają z samochodów, ale kurwa, w Halloween rozdają batoniki!
1 listopada, 5:30 rano, ja ciągle tam jestem. Stoję na twoim podwórku, stukam w twoje okno, stuk-stuk.
Widzę resztki słodyczy na kuchennym stole, będziesz to jadł?
Moja maska chyba nie spadła, a jeśli tak, uważasz, że jestem teraz straszny, boisz się mnie?
Wyglądam jak Frankenstein, jestem wstrętny i odpychający, twoje dzieciaki tulą się do mnie.
Jestem Halloween!!
Mam to w dupie, gówno mnie to obchodzi!
365 dni w roku ludzie mnie nienawidzą, w Halloween chcą być jak ja.
Przebierają się za wampiry, mumie, potwory, klaunów. Są też pojeby, wyglądające jak czarodziej Porter.
Następnego dnia, kiedy przychodzę po słodycze słyszę: „Zejdź z mojej działki, bo dzwonie na policje!”.
Nie rozumiem was ludzie, ale to okay. Zobaczymy się za rok, jak znów będziecie chcieli być jak Violent J…
Kocham moje pornosy, moje pigułki, moje majtki, moje dziwactwa, mój topór, ale najbardziej…
Kocham moją siekierę.
Moja siekiera to mój przyjaciel, zawsze noszę ją przy sobie.
Ja i moja siekiera oddzielimy twoją głowę od reszty ciała.
Moja siekiera to mój przyjaciel, zawsze powoduje, ze się uśmiecham.
Ja i moja siekiera przecinamy rdzenie kręgowe na pół.
Moja siekiera to mój przyjaciel i chce ją z powrotem.
Ja i moja siekiera zrobimy ci śliczną szczelinę w czaszce.
Moja siekiera to mój przyjaciel, nigdy nie wychodzę bez niej z domu.
Ja i moja siekiera zrobimy z twojej szyi krwawą fontannę.
Wszyscy, wszyscy razem! Mordowanie, mordowanie to doskonała zabawa. Ciach, ciach, ciach, czop, czop, czop.
Moja siekiera to mój przyjaciel, naprawiamy błędy tego świata.
Ja i moja siekiera sprawimy, że przestaniesz się ruszać.
Moja siekiera to mój przyjaciel, nigdy nie przez nią nie płaczę.
Ja i moja siekiera wydłubiemy ci oko.
Au, au, auć, auć.
Moja siekiera to mój przyjaciel, nie strój sobie z niej żartów.
Ja i moja siekiera namaluje żal na twojej twarzy.
Wszyscy, wszyscy razem! Mordowanie, mordowanie to doskonała zabawa. Ciach, ciach, ciach, czop, czop, czop.
Spójrz na tamto martwe drzewo. Powiedz mi co widzisz. Czy nie słyszysz jak płacze? Pyta dlaczego ludzie każą mu się bawić w taki straszny sposób. Powiesili na jego konarach tylu ludzi.
Dlatego jestem tu ja, aha no tak i moja siekiera.
Moja siekiera to mój przyjaciel. Otworzy ci głowę na świat.
Ja i moja siekiera sprawi, że to co masz białe zamieni się w czerwone.
Moja siekiera to mój przyjaciel, zostawia takie zygzakowate fale.
Ja i moja siekiera zerżniemy twoją matkę na twoim grobie.
Au, au, auć, auć.
Moja siekiera to mój przyjaciel, oboje płaczemy z drzewami.
Ja i moja siekiera zapędzimy diabła do jego legowiska.
Wszyscy, wszyscy razem! Mordowanie, mordowanie to doskonała zabawa. Ciach, ciach, ciach, czop, czop, czop.
Martwe ciała, martwe ciała na całej ulicy. Przynajmniej 55-65.
Trzymam ze sztywniakami, lubię przebywać z truposzami.
Zawsze znajduje jednego, kiedy wychodzę z domu. Zaciągam go do środka i kładę na pozostałych.
Wykręcone świry uwielbiają potrawkę ze zwłok. Smakuje jak skrzydełka kurczaka smażone w głębokim oleju. Zjadam martwe ciała, nawet żywcem. Zjadłem pierwsze w zeszłym tygodniu, wciąż mam jego paznokcie pomiędzy zębami.
Zanim zaczniesz wrzeszczeć i przeklinać moje imię, pamiętaj że coś jest nie tam z moją głową.
Urodziłem się po raz kolejny, kiedy umarłem. Podekscytowany przybiegłem do domu i skopałem frontowe drzwi.
Wpadłem do środka ślizgając się i podskakując jak krążek hokejowy, moja matka mówi „co jest kurwa”.
Ludzie mówią, że jestem z innej planety, że urodziłem się z toporem i maczetą w ręku, ale nie jestem Marsjaninem, którego nie możesz zrozumieć, jestem tylko martwy.
Wożę zwłoki w moim wanie, jeżdżę po sąsiedztwie i trąbię klaksonem. Wszystkie dzieciaki uwielbiają martwiaki.
Niektórzy uciekają, bo nie mogą znieść smrodu, inni ustawiają się w kolejkę, tak szybko jak mogą, starając się wybrać najlepsze ciuchy. To nie jest złe, póki nie biorą bielizny.
Jadę do centrum, z moją nową dziewczyną, której wybrałem twarz, micha mi się cieszy, bo ludzie się oglądają.
Bas napierdala po okolicy.
Larwy i czerwie pełzają po jej głowie, ponieważ suka jest martwa, wole taka, bo przynajmniej mnie nie zdradzi.
Martwa dziwka nauczyła się siedzieć cicho.
Z tyłu jeździ moja martwa ekipa. Szkoda, że nigdy nie potrafią wymyślić zajęcia.
Jeśli myślisz, że jestem chory, popatrz na siebie. Masz rogi martwego jelenia nad kominkiem, na twoim breloczku do kluczy dynda łapka małego króliczka, ja jestem tylko martwy.
Kurwa, ja pierdole, kolejne Halloween. Ludzie z mojej dzielnicy wiedzą, co to znaczy. Domy w płomieniach, wybuchające auta, stwory na ulicach i żyletki w dyniach ze słodyczami.
Wyszedłem zbierać cukierki.
Zacząłem od pierwszego domu w moim bloku.
Sąsiad splunął mi w twarz i dał mi kamień. Oddałem mu go i powiedziałem, że nic nie chce. Odwróciłem się i odszedłem, a kamień uderzył mnie w głowę.
Poszedłem do domu naprzeciwko.
Zastałem starszą panią, leżała martwa na podłodze.
Zapytałem: „Przepraszam, ma pani cukierki?”. Uniosła nogi i zesztywniała w tej pozycji.
Poszedłem do następnego domu pełen nadziei. Była tam gruba kobieta trzymająca pluszowego misia. Powiedziałem „Cukierek albo psikus”. Odpowiedziała „Psikus albo cukierki”. Umierając zgniotła przytulankę, to było takie chore.
Następny dom był głęboko w lesie. Byłem troszkę przestraszony, ale kurwa chciałem cukierki!
Zapukałem w drzwi, ktoś mi odpukał, usłyszałem „Wejdź proszę”. O nie, nie ma kurwa mowy…
Następny dom należy do panny Cherry Saun. Powiedziała zamknij za sobą drzwi a twoje słodycze wkrótce nadejdą. Podekscytowany wszedłem do środka, a ona kopnęła mnie w jaja.
Dowlokłem się do następnej posesji gotowy na najgorsze. Z okna uśmiechał się mężczyzna w czarnej szacie. Nacisnąłem dzwonek, „Czy jest ktoś w domu””. „Oczywiście, a jeśli chcesz cukierki, to idź do sklepu.”.
Poszedłem na wzgórze od następnego domostwa. To piernikowy domek przyjaznej wiedźmy Watherbell. Zapytałem: „Co z cukierkami?”. Odpowiedziała „Co powiesz na przepyszny zatruty gorący domowej roboty chleb?”. Moja torba stała się ciężka, więc przysiadłem na krawężniku. Nadjechał na swojej hulajnodze jakiś Harry Porter. Zaszedłem go od tyłu o kopnąłem w dupę, uderzyłem w szyję i przekopałem po całej ulicy. Teraz moja torba była podwójnych rozmiarów.
Do następnego domu po moją ponurą nagrodę. Lubię cukierki, cukierki i psikusy. Otworzył wielki facet, uderzył mnie w twarz i nie dał mi nawet psiego gówna.
Dom po drugiej stronie ulicy to wielka posiadłość, minąłem bramę, już za późno, żeby zawrócić. Zadzwoniłem w gong, otworzył lokaj, wielki skurwysyn wyglądający jak z rodziny Adamów. „Witam pana, czy ma pan coś do mojej sakiewki?”. Sięgnął do kieszeni, ale chyba uszkodził sobie plecy. Trwało to całe godziny, rozwarłem torbę i czekałem, kiedy wreszcie wyprostował trzymał w palcach pieprzony grosik.
Następny dom jest opuszczony, więc zapomnijcie o nim. Nie chwileczkę, myślę, że ktoś tam jednak mieszka! Kiedy w grę wchodzą słodycze, nie schowasz się przede mną! Był tam tylko naćpany narkoman, zarzygał się w moją torbę i umarł.
Ostatni dom to mój, na szczycie wieżowca. Moja mama siedziała w oknie i strzelała do przechodniów ze swojego Glocka. Wspiąłem się na dach z moim bratem wykonać skok stereo.
Szczęśliwego Hallowen, kocham to jebane miasto!!!
Nienawidzę jesieni. Koniec lata zwiastuje nadejście mrocznych czasów. Wstaje z łóżka tylko po to, żeby cały dzień marzyć o jak najszybszym do niego powrocie. Snuję się jak cień, myślę jak unikać kontaktów z ludźmi, jak wymigać się od obowiązków, jak stać się niewidzialnym…
Jednak jesień ofiaruje taki dzień, na który czekam przez cały rok. To jak gwiazdka dla sześciolatka, jak sylwester dla licealisty, jak imieniny dla babci. Coś na co się czeka, snuje plany, coś co przychodzi nagle i kończy się zdecydowanie za szybko…
I to już za 12 dni.
Jednak śmierć się o mnie nie upomniała. Uratowany przez rozwiązaną sznurówkę...
Nie uwierzycie co mi się wczoraj przydarzyło.
Otóż kiedy pięć minut po północy wracałem z kina, zamyślony, z muzyką na uszach, na pasach zabił mnie samochód…
Nie widziałem go, nie słyszałem. Przemknął jak pocisk, 180 km na godzinę przynajmniej.
Nawet się nie zatrzymał.
Właśnie siedzę i zabijam czas. Dochodzę do wniosku, że dzień jest cholernie trudno ukatrupić. Uparcie wykazuje tendencję do nieśmiertelności oraz niezniszczalności.
Moja tajna broń w postaci zolpidemu powoli przestaje działać, wytwarza mi się tolerancja. Coraz trudniej stracić przytomność…
Dziś mija piętnasty dzień mojej terapii. Przez pierwszy tydzień pogoda była sympatyczna, mogłem więc poświęcać uwagę aktywności, później jednak nastąpiło załamanie. Deszcz przeplata się z mżawką, wszędzie wdziera się wilgoć, ręcznik gnije mi na balkonie.
Intensywnie myślę o ucieczce, pojutrze zamierzam wcielić plan w życie. Na trzy dni przed wyznaczonym terminem, nic mnie tu nie zatrzyma, nic!! Muuuahahahahaa!!
Natchnięty projekcją filmu United 93, poprzedzoną wykładem profesora amerykanistyki, postanowiłem podzielić się po raz kolejny kilkoma refleksjami na temat najbliższej przyszłości.
Jak zapewne doskonale wiecie świat jaki znali nasi rodzice umiera. Cywilizacja którą przodkowie mozolnie budowali przez przeszło 2 tysiące lat doszczętnie się popieprzyła i jakieś sto lat wstecz zaczęła rozpadać.
Obecnie ludzkość podzielona jest na 3 strony (trzeci świat już dawno przestał kogokolwiek obchodzić), stanowiące bazę do globalnego konfliktu, który wkrótce wybuchnie. Bogaty zachód, do którego wbrew pozorom zalicza się Polska, biedne Indochiny i cholernie biedny środkowy wschód. Cholernie biedne kraje mają to do siebie, że nienawidzą wszystkich tych, którym się udało, a że sami nie mają już nic do stracenia, poza ropą, która stanowi podstawę ich egzystencji, a nieszczęśliwie zaczyna się kończyć, od pięciu dekad dumają jak nam dokopać. Zachód zaniepokojony faktem, że oni dumają, sam zaczął dumać jak tu legalnie i po cichu wszystkich pozabijać. Indochiny, jako, że duma nie pozwala im być najbiedniejszymi dumają jak nie dopuścić, żebyśmy dyskretnie, legalnie i po cichu wyrżnęli środkowy wschód.
To długotrwały i nudny ewolucyjny scenariusz tego, co szykuje nam najbliższe stulecie.
Jest jeszcze jeden, który jak wydawało mi się do dzisiaj sam wymyśliłem.
Nazwałem go oryginalnie scenariuszem rewolucyjnym, tak charakterystycznym dla naszego gatunku.
Otóż wyobraźcie sobie, że pewnego ranka budzicie się z frapującym uczuciem, że pragniecie śmierci wszystkich, którzy nie są wami i klarownie zdajecie sobie sprawę, że oni odwzajemniają to gorące uczucie w stosunku do was. Odważniejsi chwycą za szpadel i wyjdą na ulicę, bardziej ostrożni zabarykadują się w domach. Na ulicach wybuchają zamieszki, produkcja zamiera, handel ustaje, gospodarka załamuje się i upada.
Brzmi znajomo? Oglądacie to w wiadomościach. To już się dzieje.
Jestem pierwszym z ostatnich. Dlaczego gatunek sie starzeje, kobiety przestają rodzić, rodziny składają się z mamy, taty i psa? Bo instynktownie czujemy, że to już koniec, że jest już za późno.
Globalizacja zamiast łączyć, izoluje. Internet zamiast zbliżać oddala. Kapitalizm zamiast budować, niszczy.
Nie wydarzyło się nic szczególnie wartego odnotowania, ponad to, że o mały włos nie zastrzeliłem współlokatora oraz dożywotnio zerwałem z nim stosunki interpersonalne, po tym jak zaczął wymyślać mi od psychopatów i niebezpiecznych narkomanów. A to tylko dlatego, że przeklinałem i histerycznie chichotałem przez sen. Otaczają mnie kretyni.