Z trudem otwieram lewe oko, sklejone wyschniętą ropą. Pierwszym, co rejestruje mój budzący się umysł jest ból. Znowu, kolejny dzień z rzędu. Z powrotem zamykam powiekę, chcę jeszcze chociaż na krótką chwilę wrócić do miękkiego, ciepłego snu. Intensywnego, rzeczywistego, bez bólu.
Muszę wstać. Muszę zmusić się do otwarcia oczu. Przebudzenie na myśl przywodzi mi kąpiel w przerębli. Wskoczenie do lodowatej wody. Zwykłe ubranie się sprawia mi trudność, gdyby nie ból pomyślałbym, że wciąż śnie. Ręce są wiotkie, jakby nie moje, palce reagują nienaturalnie, z opóźnieniem, ich chwyt jest niepewny, obcy. Jedyne, co wychodzi mi bez kłopotu to kupa, którą robię przed wyjściem. Nawet nie myślę o umyciu zębów, ta banalna czynność nie ma teraz absolutnie żadnego znaczenia.
Kompleks szpitali zajmuje olbrzymią powierzchnię. Szukam onkologii, muszę dwukrotnie pytać o drogę. Mózg rejestruje niesamowity jak na polskie warunki luksus i przepych panujący w monumentalnych rozmiarów budynku. Nieskalana czystość, staranne wykończenie, estetyka, sterylność. Przyćmiony bólem nawet się nie dziwię. Idę wijącym się korytarzem kierowany podwieszonymi pod sufitem eleganckimi tabliczkami. Mijam dziesiątki identycznych, wyglądających na całkiem nowe drzwi, pieczołowicie opatrzonych plakietkami. Nie wiedziałem, że w moim niewielkim mieście jest tak dobrze wyposażony szpital. Wciąż nie mam siły się dziwić. Rezonans magnetyczny, akcelerator liniowy, elektroencefalograf, lasery, wreszcie tomograf.
Reakcja personelu zaskakująca. Zainteresowanie, chęć pomocy, zrozumienie, współczucie. Procedura cito. Naprawdę tak przekonująco wyglądam? Widać, że bardzo cierpię?
Leżę na ruchomej platformie, owinięty ołowianym ekranem. Ile ważę? Po co wam ta informacja? Pielęgniarka zakłada mi dojście dożylne, coś wstrzykuje, nawet nie pytam, co i dlaczego. To nie ma znaczenia, umieram. Pierścienie tomografu kręcą się w szaleńczym tempie, buczą obracające się łożyska i napędzające je silniki. Dalmierz laserowy kalibruje się na moim czole, na chwile oślepia prawe oko. Pierścienie obracają się coraz szybciej. Leżanka przesuwa się do przodu i w tył. Myślę o umieraniu, o terminalnym stadium nowotworu, o bólu, na który nie ma antidotum, o cierpieniu, jakie jest przede mną. Po policzku spływa mi łza, łożyska szumią, pierścienie wirują. Wybijają mechaniczne stakato. Ból tłumi wszystkie inne bodźce, zagłusza myśli. Umieram.
Godzinę później jest diagnoza. Najgorsza z możliwych, nie pozostawiająca nadziei, nie rokująca poprawy. Jestem zdrowy. Miażdżący umysł ból nie ma podłoża somatycznego. Nie można leczyć czegoś, czego nie ma. Neurolog na izbie przyjęć szpitala neurologicznego rozumie. Zapewnia, że to częste, że to się ludziom zdarza. Minie, przejdzie…
Tramal domięśniowo i Ketonal dożylnie. Ulga, nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem się tak dobrze. Kiedy ostatnio nie cierpiałem.
Nie umieram. Czuje się zawiedziony.