Tagi: sylwester
01 stycznia 2009, 01:18
Pierwszego dnia chciałem natychmiast uciekać.
Od razu poszedłem do sklepu po wódkę.
300 kilometrów od domu, uwięziony na jakimś zadupiu, na krańcu kraju, otoczony obcymi ludźmi, dziwnymi ludźmi. Wyrwany z bokowiska, przeniesiony do całkiem innego, nieznanego środowiska, innego świata.
W ramach integracji poszliśmy na Krupówki, czułem się zobligowany iść z grupą z pokoju (dziesięcioosobowego, który zaanektowaliśmy w dziewiątkę), chociaż bałem się, bardzo się bałem, bałem się wszystkiego. Kolorowych świateł, tłumów na ulicach, zaprzężonych w konie bryczek, jeżdżących niebezpiecznie blisko, nawet góralskiej kapeli w karczmie… Tylko butelka w kieszeni na piersi i 13 stopniowy mróz były znajome.
Cieszyłem się, kiedy wróciliśmy do kwatery i poszli spać, ale długo nie mogłem zasnąć, a kiedy mi się wreszcie udało 2 razy budziłem się w nocy czując duszność.
Drugiego dnia zaczęło mi się podobać.
Podzieliliśmy się na 2 obozy.
Zostałem przywódcą tych, którzy chcieli zwiedzać. Wieczorem przy wódki butelce nazwaliśmy się Oddział Delta, jednogłośnie (ja głosowałem pierwszy) mianowany zostałem Sierżantem. Drugą grupkę ochrzciliśmy Gamma, gamma jak geje. Trochę bez sensu, ale pijany się nie myli.
Jako dowódca Delty opracowałem trasę wycieczki i zostałem przewodnikiem. Krupówki – Gubałówka – Butorowy Wierch – Baza. Wspominałem, że mieszkaliśmy w stu letniej szkole?
<kurwa! jebane jego mać PKP! musimy spóźniony ekspres przepuścić, cofają mi skład o 5 kilometrów! chuje>
Krupówek w dzień nie poznałem. W nocy jednak robią lepsze wrażenie.
Wjazd na Gubałówkę, dno. W wagoniku zrozumiałem, jak musieli się czuć załogi T-80 w Kuwejcie. Jedyna różnica, to, że czołgi nie są przeszklone, ale widziałem tylko drzewa, nic poza tym.
Za to widok ze szczytu… Nie do opisania.
Przestrzeń (a ja myślałem, że jak wejdę na dach swojego wieżowca to mam przestrzeń), niewyobrażalna przestrzeń, ograniczona leżącymi gdzieś hen w oddali, majestatycznymi, tytanicznymi pasmami gór, opasanymi porozdzieranymi strzępkami mgły, o graniastych wierzchołkach ginących w chmurach.
<Kraków, zniknął pokrywający wszystko lśniącą, puszystą warstwą śnieg, który tak pokochałem…>
Szok, wyciskający z oczu łzy. Długo tak stałem i się gapiłem, zauroczony.
Zjazd kolejką z Buforowego Wierchu. Dyndająca kilkanaście metrów nad głowami jeżdżących narciarzy krzesełkowa gondola. Potok adrenaliny, potop euforii.
Po obiedzie w bazie wyruszyliśmy jeszcze na Kasprowy Wierch, ale tylko zrobiliśmy niepotrzebnie hektar, bo kolejka była nieczynna.
Zacząłem żałować, że będę tu tak krótko. Mógłbym tu zamieszkać. Na zawsze.
Z pewną dozą niechęci wypożyczyłem narty. Z pewną dozą nieśmiałości zjechałem z 1/4 stoku. Przeżyłem. Zjechałem z 1/2. Przeżyłem. Kupiłem karnet na wyciąg. Kupiłem następny karnet. I jeszcze jeden. 6 godzin z jedną przerwą na grzane piwo. Ale mnie wessało. Jeździłem jak wariat. Pod koniec pokonanie stoku zajmowało mi 6 sekund. Wyciskająca z oczu łzy prędkość, wywalający się po drodze amatorzy, których wymijałem z dzikim krzykiem. Im bliżej, tym lepiej. Nie upadłem ani razu, nie licząc tego, kiedy wjechała we mnie gruba kobieta, ale ja wtedy stałem w kolejce do wyciągu. To się nie liczy. A baba była jak pocisk, wyrwało mnie z nart. Za którymś razem, kiedy podjeżdżałem pod górkę, popłakałem się ze szczęścia, kiedy w słuchawkach usłyszałem „Pozytywnie, nie wyłączaj mi tego…”. Tak było mi dobrze. Na te parę godzin odnalazłem swój eden. Chyba kupie sobie narty.
<od Zakopanego do Kielc prywatny przedział w Intercity, zerowa klasa za 28zl, nieźle. tylko desperaci wyjeżdżają tego dnia z Zakopanego, kiedy wszyscy normalni ludzie chieliby się tu dostać>
No i wróciłem. 31-go. Dlaczego? Skończyły mi się pieniądze. Kiedy zajrzałem dzisiaj rano do portfela miałem 32 złote.