02 września 2006, 12:05
Planowany czas odjazdu 23:57, planowany czas podróży 8 godzin, 383 kilometry, klasa druga, 29,61 PLN w tym 7% PTU.
Rzeczywisty czas odjazdu 00:05, rzeczywisty czas podróży 10 godzin 23 minuty, 384 kilometry, klasa bydlęca, 29,61 PLN w tym 7% PTU.
Na dworcu byłem przezornie 25 minut przed czasem, czekałem 38. Dwa plecaki i rower, wszystko się zgadza.
Głowa mi pęka, w skroniach nieznośne pulsowanie. Przeglądam się w szybie, nie wyglądam zbyt dobrze. Blady jak jednorazowa chustka higieniczna AHA!, cera porowata jak ser przecedzony przez ścierkę, źrenice na całe tęczówki, pot na skroniach i czole. Przynajmniej nikt mnie nie zaczepia, nie chce ze mną gadać, nawet na mnie patrzeć. Przesadziłem wczoraj z pigułkami, po których się uśmiecham. Cholernie chce mi się pić. Pociągam solidnego łyka i już chuj strzelił moją coke, Coca-Colę się znaczy…
W pierwszym przedziale śpi zajebany koleś. W sumie miłe towarzystwo, takie ciche i małomówne. Otwieram drzwi, fala smrodu omal nie zwala mnie z nóg. Ni chuja. Drugi przedział zapchany, trzeci podobnie, czwarty to samo, i kolejny i następny i jeszcze jeden. Kolejny… Wreszcie! Wolny, alleluja! Cały mój, cały mój, ni chuj…
Siedzi ponury typ, światło zgaszone, gapi się w ścianę. Wchodzę. Typ przygląda mi się mętnym wzrokiem. Wygląda nie lepiej niż ja, milczymy oboje. Cisza staje się natrętnie krępująca, bzyczy jak mucha. Typ nie wytrzymuje, wstaje i wychodzi bez słowa, chuj wie gdzie, gówno mnie to z resztą interesuje. Ważne, że się wyniósł. Teraz cały przedział jest mój, mój, tylko mój. Rower też człowiek, wprowadzam go do przedziału i kładę na sąsiednie siedzenie. Sam rozkładam się na przeciwnym, zaciągam zasłonki, swoją drogą PKP ma zajebisty styl. Jadę, powoli odpływam. 7 godzin wyjęte z życiorysu.