23 grudnia 2004, 13:45
Przez chwilę walczył. Beznadziejne kilkanaście sekund miotał się i wił próbując wyswobodzić się z mocnego chwytu, jakim go obdarzyłem. Był zmęczony, na wpół uduszony, mimo to wola życia była w nim zaprawdę godna podziwu. Kto inny na jego miejscu dawno dałby już za wygraną, on bronił swej egzystencji do samego końca.
Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, kiedy ząbkowane, laserowo ostrzone ostrze noża CHEF no. 10 wgryzło mu się głęboko w kark, tnąc skórę, rwąc mięśnie i miażdżąc kości.
Może dlatego, że nie potrafił, może dlatego, że był bohaterem…
Kiedy wreszcie trzasnął kręgosłup rozdziawił usta w niemym krzyku i znieruchomiał. Głowa bezwładnie upadła na deskę i przetoczyła się na lewy bok brocząc obficie limfą z rozharatanej tętnicy. Chwilę potem zaczęła rytmicznie drgać w spazmatycznych kurczach, usta rozwierały się i zamykały na przemian, oczy poruszały się we wszystkich możliwych osiach i azymutach. Jego martwe ciało leżało tuż obok…
Zafascynowany makabrycznym widowiskiem, będąc jak w transie, sięgnąłem po nóż nr 12. To mój ulubiony. Jego ostre jak brzytwa krawędzie pokryte 0,2 milimetrową warstwą teflonu stworzone zostały, aby oddzielać mięso od kości. Szybko i skutecznie, z niemal chirurgiczną precyzją. Cztery wprawne pociągnięcia później było już po wszystkim. Chyba nawet leżąca nieopodal głowa zdała sobie z tego sprawę, bo znieruchomiała na dobre.
W sadystycznym natchnieniu ustawiłem ją tak, aby mogła oglądać jak filetuję jej korpus…
Wziąłem szczyptę soli i natarłem dokładnie gotowe plastry mięsa, które na krótką chwilę ponownie ożyły, podskakując, kurcząc się i wyginając.
Zawinąłem je w folię aluminiową i włożyłem do zamrażalnika.
Wyrzuciłem ości…
Resztę karpia zjadł mój pies...