Archiwum 09 sierpnia 2004


8 sierpnia 2004
Autor: postal
09 sierpnia 2004, 03:19

Jestem zmęczony.
Właściwie to padam z nóg...

     Wstałem zanim jeszcze słońce na dobre rozgościło sie na nieboskłonie. Nie mogłem spać. Dręczyły mnie niejasne wizje z przeszłości oraz dziwne przeczucia, przypominające bardzo natrętne swędzenie. Wypiłem kawę, do długiej torby wrzuciłem łopatę, tandetną chińską maczetę, menaszkę ze spirytusem, moje ulubione papierosy i pare paczek Lays'ów.
     Jak zwykle kiedy się gdzieś śpieszę samochód odmówił współpracy. Musiałem odpalić go "na popych", co kosztowało mnie wiele wysiłku i cierpkich słów pod adresem sił sprawczych kierujących tym światem (komunistów, faszystów i innych wariatów). Po kilku godzinach (!) błądzenia po lasach i klnięcia na co popadnie udało mi się skręciw we właściwym momencie i po dalszych kilkudziesięcu minutach dojechać pod samą bramę domu, domu w którym spędziłem dzieciństwo...

     Widok jaki ujżałem w pierwszej chwilio nieco mnie zaskoczył. Otóż w koszmarnym śnie widziałem ten dom jako zdewastowaną ruinę otoczoną na wpół umarłymi drzewami, suchymi liścmi zaścielającymi ziemię oraz wszechobecną mgłą. Okazało się, że wizja ta nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Brama, podobnie zresztą jak i całe ogrodzenie, była w doskonałym stanie. Otoś zadał sobie niemało trudu oczyszczając kute żelazo z rdzy i impregnując je na nowo. Drzewa szumiały cicho zielonymi i zdrowymi liśćmi. Między pniami dało się widzieć soczysty, zadbany trawnik oraz odnowioną elewację domu i nową czerwoną dachówkę. Kamera umieszczona na cokole wspierającym bramę właśnie obróciła się w prawo i teraz ogniskowała się na moim samochodzie.
     Zgasiłem motor i wysiadłem z auta. Zarzuciłem na ramię torbę i skierowałem się okrężną drogą w stronę lasu rozciągającego się za tyłem posiadłości.

     Nie poznawałem tego miejsca. Las się zmienił. Zarósł i zdziczał. Musiałem przedzierać się przez chaszcze i zarośla nieraz torując sobie drogę maczetą. Zatrzymywałem się przy każdym "dużym drzewie" i kopałem. Kopałem z coraz większą zaciekłością i determinacją. Opróżniłem manierkę, zjadłem wszystkie chipsy, wykopałem kilkadziesiąt dołków...

NIE ZNALAZŁEM...

     Nawet nie zauważyłem kiedy zrobiło sie ciemno. Sfrustrowany obmacałem dokładnie wszystkie kieszenie. Nie wziąłem latarki... "Wrócę jutro" pomyślałem.
    
Wrzuciłem szpadel do torby, przerzuciłem ja przez ramie, kiedy nagle wiatr przestał wiać.

     Liście przestały szumieć... Ptaki zamilkły... Ciemność zgęstniała jeszcze bardziej... Usłyszałem szept...

     Rzuciłem się do ucieczki. Liście i gałezie chłostały mnie po twarzy, czepiały sie ubrania i butów. Nie zważając na ból biegłem. Nie wiedziałem nawet czy biegne w dobrym kierunku... Po prostu chciałem znaleśc się jak najdalej od tego przeklętego GŁOSU!! Jak najdalej od tego przekletego lasu. Jak najdalej od tego przekletego domu.
     W końcu zdyszany, zlany zimnym, lepkim potem wypadłem na drogę na północ od miejsca, w którym zostawiłem samochód. Drżałem na całym ciele. Nie mogłem się skupić, zacząć racjonalnie mysleć. Zdałem sobie sprawę, że przedzierając się przez zarośla w irracjonalnym ataku paniki zgubiłem gdzies torbę. Było mi wszystko jedno. Nie miałem zamiaru po nia wracać...

Przynajmniej nie dziasia... Nie po ciemku...