11 stycznia 2004, 22:55
Dzisiaj złamałem dane sobie przyrzeczenie... Poszedłem na zakupy do TESCO.
Nie wiem co mnie do tego podkusiło, wiedziałem, że wynikną z tego same nieporozumienia. Niemniej jednak zrobiłem listę zakupów (głównie alkohol i mrożonki), wsiadłem w nieco poobijanego (sylwestrowa noc...) poloneza i wyruszyłem na zakupy. Kłopoty zaczęły się już na parkingu...
Zignorowałem pajaca stojącego na wjeździe z tablicą "brak wolnych miejsc, przepraszamy" i na czwartym biegu zjechałem do podziemi (facet zdążył odskoczyć, tablica niestety nie). Ku mojemu ogromnemu zdumieniu faktycznie nie było wolnych miejsc... Ten niewielki problem rozwiązałem błyskawicznie parkując visa vi klatki schodowej na piętro. Otworzyłem drzwi i już byłem w środku, w pamięci zanotowałem, że to doskonałe miejsce. Na górze już czekali na mnie panowie w czarnych niemodnych garniturach - ochrona. Nie chciało mi się ani trochę z nimi dyskutować, więc zademonstrowałem im zasadę działania granatu. Kiedy uciekli z powrotem włożyłem zawleczkę na miejsce i szybkim krokiem skierowałem się w stronę hipermarketu. Od razu pożałowałem, że nie zaparkowałem przy drugich schodach, bo ta galeria jest wielka jak murzyński kutas... Kiedy wreszcie dotarłem na miejsce okazało się, że problem z parkowaniem nie będzie pierwszym i ostatnim. Skąd mam do kurwy nędzy wziąć ta zajebaną złotówkę, żeby pieprzony wózek raczył się odpiąć z łańcucha?? Na szczęście miałem przy sobie nóż. Kilka sprawnych uderzeń i wózek był wolny. Skierowałem się do działu z mrożonkami. Po drodze wpadłem na genialny pomysł, zwinąłem do koszyka paczkę petard hukowych i skręciłem w alejkę rybną - cześć dziewczynki... Zatrzymałem się przy zbiorniku z żywcem. Biedne rybki wyglądały na zmęczone i schorowane. Pomyślałem, że zrobię im przysługę. Rozejrzałem się dookoła. Jakoś było tu podejrzanie pusto, zresztą jak w całym markecie... Wyjąłem z pudełka jedną dużą kredkę, potarłem o draskę i wrzuciłem do wody. Przezornie odszedłem na znaczną odległość, czekałem i czekałem i już miałem wracać po następną, kiedy w górę wystrzeliła fontanna wody i rybich wnętrzności. Zadowolony ruszyłem dalej. Na mrożonkach kątem oka dostrzegłem kilku ochroniarzy niezbyt dyskretnie skradających się moim śladem. Na razie im darowałem. Wykupiłem pół działu z alkoholem i podszedłem do kasy. Kolejka liczyła sobie kilkanaście osób, szybko uporałem się z tym problemem ponownie wyciągając granat. Pani przy kasie wyglądała na przerażoną, z ogromnym zdziwieniem przyjęła pieniądze i nawet się nieśmiało uśmiechnęła. Skopałem bramkę, która całkiem bezpodstawnie zaczęła na mnie piszczeć i z radością opuściłem ten pieprzony hipermarket.
JUŻ WIĘCEJ TAM NIE PUJDĘ. ZERO SZACUNKU DLA KLIENTA...