Archiwum 18 stycznia 2004


SANITARIUM2
Autor: postal
18 stycznia 2004, 20:58

     Monotonne bujanie się w przód i w tył w końcu zmęczyło moje ciało i umysł. Zapadłem w niespokojny sen. Śniły mi się groteskowe potwory z dziecięcych koszmarów ścigające mnie wąskimi, zawiłymi korytażami. Ich ściany wyginały się, falowały i zakszywiały pod nienaturalnymi kątami.

     Nagle obudził mnie zgrzyt przekręcanego klucza i trzask otwieranego zamka. Zerwałem się na nogi. Zwisająca z sufutu żarówka huśtała się niebezpiecznie jakby poruszana gwałtownym przeciągiem. Stęchłe powietrze jednak stało w miejscu. Żarówka wykonała jeszcze kilka zamaszystych ruchów, po czym zamigotała i zgasła. Kiedy zapanowała ciemność zauważyłem między drzwiami a futryną szczelinę przez którą do środka sączyło się słabe, pomarańczowe światło. Rozległ się wrzask dziwnie kontrastujący ze śmiechem szaleńca, który nastąpił zaraz potem. Ostrożnie podszedłem do drzwi, nasłuchiwałem przez chwile, po czym używając stopy rozchyliłem szerzej drzwi.

Ujrzałem korytaż zupełnie jak ten ze snu...

Przerażony zatrzasnąłem drzwi i naparłem na nie całym ciałem. Osunąłem się na podłogę i zacząłem się kiwać...

W przód i w tył...

SANITARIUM
Autor: postal
18 stycznia 2004, 15:54

Co?? Jak...

Gdzie ja jestem? Co to za miejsce?? Jak ja się tu znalazłem?

     Ściany, podłoga i sufit obite białą pianką, wysoko pod samym sufitem małe zakratowane okienko, drzwi obłożone taką samą pianką jak reszta pokoju, przy suficie zwisa dająca słabe pomarańczowe światło żarówka... Otaczają mnie dziwne odgłosy: histeryczne śmiechy, hihoty, potępieńcze wrzaski, krzyki, nieartykuowane dźwięki.

Już wiem, to szpital psychiatryczny...

     Nie mogę ruszyć rekoma, po chwili dociera do mnie, że mam na sobie kaftan bezpieczeństwa... Próbuje sie podnieść, ale nogi uginają się pode mną, padam na kolana. Zbieram siły i próbuje ponownie. Tym razem udaje mi się stanąć na bosych stopach. Powoli podchodzę do drzwi. Nie mają klamki, ale nawet gdyby była i tak nie mógłbym jej nacisnąć. Spoglądam przez malutkie zakratowane okienko, ale widzę tylko ciemność. Wracam w róg pokoju i ponownie siadam na miękkiej podłodze.

Zamykam oczy, mam nadzieje że kiedy ponownie je otworzę ten obłęd sie skończy.

Nic z tego...

MORFINA
Autor: postal
18 stycznia 2004, 14:43

To wraca...

Wiedziałem, że wcześniej czy później to nastąpi...

Znów tracę zmysły, przestaje odczuwać cokolwiek...

Sufit i podłoga odjeżdża gdzieś w nicość ukazując mi ziejącą czernią pustkę, ściany wywracają się i spadają w bezdenną przepaść. Jestem w czarnej i zimnej próżni, otacza mnie niebyt. Słyszę zwalniające dudnienie własnego serca. Wkrótce i ten odgłos ustaje. Czas i przestrzeń tu nie istnieją. Nie mogę się poruszyć, dryfuję w pustce.

Słyszę głosy... Wiele głosów... Mówią o strasznych rzeczach... Na żadnym nie mogę się skupić, mimo to rozumiem wszystkie.

Otaczają mnie duchy, wyciągają do mnie ręce, chcą pozbawić mnie ciepła, życia... Ich twarze wykrzywiają groteskowe grymasy...

To, to idzie do mnie... Czuję jak się zbliża, zamykam powieki, ale i tak widzę TO przed moimi oczami, chce krzyczeć, ale nie mogę...

Nie wiem ile już tu jestem... To może być równie dobrze rok jak i sekunda, straciłem poczucie kierunku... Nie wiem gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie prawo a gdzie lewo.

Próżnia wciąga mnie, rozrywa... Ciemność jest taka jasna, oślepia mnie... Wypala mi oczy.

Krew gotuje mi się w żyłach i zamarza jednocześnie, ciśnienie zgniata moje ciało, łamie kości, miażdży tkanki...

Chcę umrzeć... Nie ja umieram setki razy, może tysiące!! Duszę się, czuję jak płuca zalewa mi krew, pęcheżyki wybuchają, jakaś siła prubuje wyrwać mi oskrzela. Żołądek trawi moje wnętrzności, mózg wycieka przez puste oczodoły.

Kiedy to się skończy?!!

Dobrze, zrobię co muszę, tylko już przestań!!! Niech to się skończy, zostawcie mnie!!

Odejdźcie...

SHIT HAPPENS
Autor: postal
18 stycznia 2004, 13:00

Kurwa...

     Leżę w łóżku i liżę rany. Skąd miałem kurwa wiedzieć, że wczorajszy paintball został odwołany z powodu manewrów komandosów z pobliskiej jednostki na Bukówce??

W każdym razie czterech udało mi się ułożyć...

     Zasadziłem się w gęstych zaroślach. Przygotowałem sobie stanowisko, rozłożyłem sprzęt. Nieświadomi gracze mieli nawet niezauważyć mojej obecności. Zdążyłem opróżnić całą manierkę spirytusu i zabrać się za następną, kiedy moje czujne oko dostrzegło jakieś poruszenie między drzewami. Odłożyłem flaszkę, podniosłem sztucer i przyłożyłem lunetę do oka. Powstrzymałem drżenie palca na cynglu, wziąłem glęboki wdech i wymierzyłem. Ubrany w moro facet majstrował przy wystających z ziemi splątanych korzeniach. Z ciekawości zwiękrzyłem zbliżenie i ze zdumieniem odkryłem, że instaluje taką samą minę, jakich kilka rozmieściłem tu i ówdzie. Pomyślałem, że te "gry wojenne" stają się coraz bardziej profesjonalne. Wymierzyłem lufę w podstawe jego ogolonej czaszki i strzeliłem. Rozległ się świst kuli i po chwili jego bezwładne ciało osunęło się w śnieg. Tak jak zamierzałem nie zdążył krzyknąć, prawdopodobnie nawet nie zdążył pomyśleć, że oberwał... Zadowolony odstawiłem lunetę od oka i ujrzałęm wymierzoną w moje czoło lufę pistoletu. Kolejny "zawodnik" stał jakieś pięć metrów przede mną. Powoli zaczął zbliżać się w moją stronę i... i przerwał linkę od miny kierunkowej, którą przezornie zabezpieczyłem wejście do mojego stanowiska. Stalowe szrapnele precyzyjnie ulokowały się w jego prawej skroni. Zanim padł zdążył jeszcze nacisnąć spust. Ku mojemu zdumieniu poczyłem rwący ból w prawym ramieniu. Spojrzałem na bark i przyjąłem do wiadomości, że zostałem postrzelony, co prawda to tylko draśnięcie, ale... Przez myśl mi przemknęło: "Kolejny zabójca, który wybrał się na poranne łowy??". Dopiero po chwili zobaczyłem naszywkę wojska polskiego na jego ramieniu.

Czas się stąd wynosić!!

     Poderwałem się z miejsca. Wybuch miny wkrutce ściągnie mi tu paru takich jak on. Pośpiesznie zebrałem swój sprzęt i zacząłem przedzierać się w kierunku miejca, gdzie zaparkowałem samochód. Z tyłu usłyszałem "Jeden zdjęty", a po chwili "Tu jest drugi, wydaje mi się, że nie żyje!!". Przyśpieszyłem kroku. Usłyszałem kolejną eksplozję claymora, nie wiem tylko czy to moja, czy ich, więc się nie liczy. Przed sobą dostrzegłem kolejnego. Skradał się z obnarzona bronią bacznie rozglądając się dookoła. Wyciągnąłem Glock'a MK. XIX. Z tej odległości sztucer na niewiele by mi się zdał. Ostrożnie zacząłem obchodzić go od strony pleców - wcale nie miałem ochoty doprowadzić do starcia. Pechc chicał, że nastąpiłem na suchą gałązkę. Żołnierz błyskawicznie się odwrócił, ja jednak miałem już wymierzoną w niego broń. Dla pewności strzeliłem salwą. Trzy kule skutecznie pozbawiły go oddechu. Puściłem się biegiem, do samochodu miałem już naprawdę niedaleko. Wypadłem zza wzniesienia prosto na następnego. Zanim zdążył zareagować obróciłem sztucer na pasku przez ramie i strzeliłem z biodra. Dostał, ale nie zdechł od razu. Nie miałem czasu go dobić, więc przeskoczyłem nad ciałem (chyba nadepnąłem mu na głowę, bo coś strzeliło) i podbiegłem do toyoty. Wrzuciłem graty na tylną kanapę i młucąc oponami śnieg szybko odjechałem z tego piekła.