Archiwum czerwiec 2005


FALLING DOWN
Autor: postal
30 czerwca 2005, 00:29

     Nienawidzę poniedziałków.
Jest piekielnie gorąco. Wyrzucili mnie z pracy.
Klimatyzacja nie działa. Do tego komuś zachciało się wyprzedzać w tunelu. Karetka zablokowała przejazd.
Upał. Nie opłaciłem alimentów.
Muszę stąd wyjść. Idę do domu.
Cywilizacja, sklep.
Chciałem kupić tylko puszkę napoju, ale przecież inflacja, rośnie stopa procentowa... Sprzedawca nie rozumie, że jeszcze tydzień temu starczyło by mi na tą puszkę. Ale szybko się uczy. Miał pałkę pod ladą. Teraz nie ma nawet lady.

Idę do domu.

BEZSILNOSC W PANSTWIE BEZPRAWIA
Autor: postal
10 czerwca 2005, 19:34

<puk, puk>
<nic>
<puk, puk, puk, stuk!>
<nic>
<puk, puk, jeb, bam!>
-  Wejść.
- Dobry wieczór panie policjancie.
- Dobry. Słucham.
- Chciałbym zgłosić potencjalne przestępstwo.
- Tak?
< shhhssst – dźwięk wyciąganego z kieszeni na piersi notesu>
- Otóż mam ochotę kogoś zabić, wypruć mu wnętrzności i rozwiesić je na balkonie na sznurkach od bielizny, natepnie....
- Balkonie swoim czy ofiary?
- Raczej ofiary...
- Rozumiem, słucham dalej.
- Następnie chce rozłupać jego czaszkę patelnia...
- Więc ofiara jest mężczyzną?
- Jeszcze nie wiem...
- Rozumiem...
- Rozłupać czaszkę i spuścić mózg w toalecie. Następnie wypróżnić pęcherz moczowy w rozwartą jamę brzuszną. Na koniec polać ciało benzyną, podpalić i tańczyć w dzikim pląsie.
- To zbrodnia ze szczególnym okrucieństwem.
<radość na twarzy policjanta>
- To źle?
- Nie, skądże. Kiedy i gdzie chce pan dokonać tego czynu?
- Jeszcze nie wiem... Teraz? Zawsze? Wszędzie?
<klap – dźwięk zamykanego notesu, zawód na twarzy aspiranta>
- W takim razie powinien zgłosić to dzielnicowemu.
- Acha... To dziękuje, do zobaczenia.
- Proszę uwarzać po drodze do domu, to niebezpieczne osiedle, Ostatnio bylo tu dużo kradzieży.

CZARNY LAD
Autor: postal
08 czerwca 2005, 21:55

     Monrowia, państwo w państwie. Leży nad Atlantykiem na półwyspie przypominającym Hel, większość jej terenów pokrywa dżungla. 
     Ziemie te zostały nie do końca uczciwie (uprowadzono go, skatowano, przystwaiono pistolet do czoa i kazano podpisać) odkupione od wodza lokalnego plemienia, przez urzędnika American Colonisation Society (za 6 muszkietów i skrzynkę paciorków).
     Rząd Stanów Zjednoczonych zamierzał umieścić tu zbędnych już niewolników, wspaniałomyślnie zwracając im wolność i kraj przodków.
     W 1847 proklamowano utworzenie republiki Liberii z jednopartyjnym systemem władzy (na rok przed urodzeniem Lenina!!). Partia rządziła w kraju przez 111 lat..
     Nowi wyzwoleni przybysze stanowili zaledwie około 1% lokalnej społeczności, ale nie przeszkadzało im to w pozbawieniu pozostałych 99% statusu obywateli oraz praw publicznych,
     Byli niewolnicy nazywali siebie Amerykano-Liberyjczykami, w „swoim” kraju odtworzyli jedyny znany sobie typ społeczeństwa w którym tym razem oni byli panami, a podbita ludność lokalna niewolnikami. Według przyjętych dekretów byli to tribedmen, ludzie bez kultury, dzikusi i poganie (dla każdego z 16 plemion utworzono homemelands – niewielki rezerwat głęboko w dżungli, przebywanie poza jego terytorium groziło śmiercią).
     Jako iż rasa panów nie różniła się zbytnio od dzikusów, nosiła wytworne stroje (kobiety gęste peruki oraz zdobne kapelusze o szerokich rondach) nawet w upalny dzień, a zamieszkała w pałacykach będących kopią tych z plantacji bawełny.
     Prezydent kraju decydował o wszystkim, jego policja i wojsko pilnowały porządku, to znaczy unicestwiała wszystkich o odmiennych poglądach, czy jakichś żądaniach.

     12 kwietnia 1980 roku dokonał się przewrót, oddział 17 (!!!) żołnierzy dowodzonych przez 20-letniego Samuela Doe ("dzikusa" z plemienia Krahn) wtargnęła do pałacu i wypatroszyła śpiącego prezydenta, a jego wnętrzności wyrzuciła na ulicę.
Tak wyglądał przewrót w świecie niewolników.

     Włądza przeszła z rąk Amerykano-Liberyjczyków (którzy zdążyli uciec z kraju) w ręce plemienia Krahn, analfabetów, nie znających wytworów cywilizacji, jak miasta, samochody, buty, demokracja...
     Cywilizacja nieco ich przytłoczyła, stwierdzili więc, że najrozsądniej będzie zlikwidować potencjalnych wrogów czyli wszystkich nie-Krahn.

     W 9 lat później dokonuje się kolejny rewolucyjny przewrót. Tym razem już armia 60 ludzi rusza odebrać władzę Doe. Ten wysyła przeciwko niej swoich bosonogich współplemieńców, którzy zamiast walczyć z opozycją biorą się za grabienie i plądrowanie przypadkowych wiosek.
     W obozie rewolucjonistów, którzy zdążyli już podejść pod stolicę, wybucha kłótnia, o to kto ma dowodzić szturmem na miasto, i tak już 3 armie walczą między sobą w zgliszczach miasta.

W końcu interweniują kraje Afryki Zachodniej. Nigeria wysyła statkami desant.
Prezydent Doe wpada na genialny pomysł wyjechania na powitanie obcej armii, po drodze jednak wpada w pułapkę zastawioną przez swojego kolegę Johnsona, którego ambicje przerosły funkcje wiceprezydenta.
     Kaseta z nagraniem z jego tortur staje się jedynym emitowanym materiałem telewizyjnym. Na torturach pada ciągle pytanie o numer konta bankowego byłego prezydenta, gdyż każdy w Liberii wie, że władza musi posiadać zagraniczne lokaty, aby w razie konieczności uciec z kraju i mieć z czego żyć.

     Wojna trwa nadal, włącza się w nią kilka sąsiadujących krajów. Pod wspólną flagą odbijają Monrowię, resztę Liberii pozostawiają. 

     Za ostatnim posterunkiem wojska zaczyna się piekło.

Nawet uzbrojeni po zęby żołnierze sił stabilizacyjnych boją się tam wejść.

Władają tam warlordowie, panowie wojny.
     Warlord to były oficer, minister, czy działacz partyjny, lub ktokolwiek inny żądny władzy i pieniędzy, wykorzystujący rozpad państwa (do którego sam się przyczynia) do własnych celów. Najczęściej wykorzystuje do tego jakieś plemię lub klan do którego należy. Warlordowie to siewcy nienawiści rasowej i plemiennej w Afryce, działaja pod szyldem dobra ogółu przyjmując nazwy jak: „Ruch Wyzwolenia Czegoś Tam” lub „Ruch w Obronie Demokracji/Niepodległości”.
     Pieniądze na broń zdobywają okupując zasobne w diamenty czy inne surowce, części kraju, przejmują pomoc humanitarną z innych krajów.
     Kiedy nadchodzi wieść, że zbliża się wataha warlorda ludność po prostu pakuje się i rusza w kilometrowych kolumnach szukać azylu w innych krajach. 

     Kraj jest zrujnowany, setki tysięcy ludzi koczuje na ulicach i placach każdego większego miasta, nie mający niczego ani żadnych perspektyw. Z tych właśnie boyage co bardziej charyzmatyczni osobnicy rekrutują sobie skrajnie zdeterminowaną armie do walki o władzę.
     W większości są to młodzi chłopcy z elitarnej jednostki Small Boys Units Charlesa Taylora (kolejnego w kandydata na prezydenta), często bez ręki czy nogi. Dawano im narkotyki i broń i odurzonych wysyłano jako mięso armatnie wprost na kule i pola minowe, kiedy stawali się kalekami lub zbytnio uzależnieni aby być przydatnymi, zostawiano ich samym sobie.
     Ludzie koczują w prowizorycznych szałasach z falistej blachy lub z czego popadnie.
     Co się zawali lub rozpadnie pozostaje w miejscu gdzie upadło, chyba, że ma jakąś wartość. Nikt nie pomyśli, żeby to uprzątnąć, czy odbudować, no bo po co?


„Rzeka była granicą między Monrovią, a światem warlordów. Przez rzekę szedł most (...) Ci z drugiej strony rzeki, z wnętrza piekła warlordów, ze świata, w którym rządzi terror, głód i śmierć, mogli przechodzić na naszą stronę po zakupy, tyle, że przed wejściem na most musieli zostawić u siebie broń. (...) zatrzymywali się po tej stronie, jednak nieufni i niepewni, zdziwieni, że istnieje normalny świat. Wyciągali ręce, jakby chodziło o coś materialnego, coś, co da się dotknąć.”

„Tam też zobaczyłem człowieka, który był nagi, ale chodził z kałasznikowem na ramieniu. Ludzie rozstępowali się przed nim, omijali go. Chyba był to wariat. Wariat z kałasznikowem.”