PIERWSZA OFIARA
22 grudnia 2003, 01:39
Moja pierwsza ofiara - rumunka stara…
To było wczoraj albo przed wczoraj, nie pamiętam zbyt dobrze, w każdym razie było późno w nocy, zresztą to nie jest istotne. Istotne jest to, że to zrobiłem i to, że ciągle nie mogę zmyć krwi z dłoni i doczyścić ubrania. Wziąłem siekierę a raczej powinienem rzec topór, przeciwdeszczową pelerynę i hokejową maskę, po czym wsiadłem w samochód i ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem jeszcze gdzie jadę, ale z całą pewnością wiedziałem po co…
Przez dobrą godzinę krążyłem po zawiłych ulicach osiedli. Szukałem odpowiedniej osoby – kogoś z marginesu, pasożyta społeczeństwa, śmiecia po którym nikt nie będzie płakał, taka mała przysługa dla świata. Prawie wyjechałem za miasto, miałem właśnie zawrócić, kiedy moją uwagę przykuł jakiś ciemny kształt majstrujący przy furtce cmentarza. Po krótkiej szarpaninie postać zostawiła kłódkę w spokoju i przeczołgała się pod kratą. Zaintrygowany zatrzymałem samochód, założyłem maskę, zaciągnąłem na głowę kaptur od peleryny, wziąłem w dłoń stylisko topora i powoli ruszyłem w stronę muru, który w jednym miejscu posiadał sporą wyrwę, o czym najwyraźniej owy osobnik nie wiedział. Pomimo ciemności bez trudu znalazłem owo miejsce i wszedłem na teren cmentarzyska. Po chwili zauważyłem swoją ofiarę odłamującą krótkim łomem mosiężne krzyże i okucia z nagrobków. Hiena cmentarna, to będzie dobry uczynek – pomyślałem. Moje serce zaczęło bić szybciej, poczułem nasilającą się fale przyjemnego podniecenia. Zacieśniłem uchwyt na stylisku topora ujmując go obiema dłońmi.
Powoli zacząłem zmierzać w stronę niskiej przygarbionej sylwetki majaczącej kilkanaście metrów przede mną. Pracowała powoli, nie rozglądając się nerwowo na boki, ani nie przejmując się w ogóle potencjalnym wykryciem. Oderwany złom beztrosko wrzucała do leżącego na ziemi worka. Kilkanaście uderzeń serca później byłem już na wyciągnięcie ręki za jej plecami. Teraz mogłem usłyszeć jak cicho pogwizduje sobie jakąś skoczną melodię. Zaczerpnąłem głęboko tchu i uniosłem topór ponad głowę. Postać nagle zdała sobie sprawę z mojej obecności, bo przerwała pracę i powoli zaczęła odwracać się w moją stronę. Wbrew moim przypuszczeniom była to jednak kobieta…
Kiedy mnie zobaczyła zbielała na twarzy, łom wypadł jej z dłoni z głośnym brzęknięciem upadając na marmurową płytę nagrobka, posiniałe usta rozchyliły się w niemym krzyku. Topór opadł szerokim łukiem głośno tnąc powietrze. Trafił prosto w głowę rozłupując czaszkę, zatrzymał się dopiero gdzieś w okolicach mostka. Krew trysnęła na wszystkie strony, zalała mi dłonie i zrosiła obficie pelerynę (dobrze, że to przewidziałem i ją włożyłem). To mnie nie usatysfakcjonowało. Po wielu szarpnięciach wreszcie udało mi się wyrwać obuch z trupa. Wpadłem w szał. Uderzałem chaotycznie na oślep, odrąbując kończyny, miażdżąc tkanki i łamiąc kości. Kiedy się opamiętałem nie dało się nawet zidentyfikować gatunku denata. Wszędzie w promieniu dobrych kilku metrów leżały fragmenty ciała – mięsne ochłapy z wystającymi pod dziwnymi kątami kośćmi. Narządy wewnętrzne walały się po płytach pobliskich nagrobków. Panowała martwa cisza.
Nie pamiętam jak dotarłem do samochodu, ani jak znalazłem się w domu. Obudziłem się późnym popołudniem następnego dnia. Na nogach wciąż miałem buty, a na sobie zakrwawione ubrania. Topór jak gdyby nic spoczywał pod ścianą w mojej sypialni, obok leżała peleryna i maska. Nie mam mowy, żeby to był tylko jeden z moich chorych snów…
Jestem głodny, chyba zamówię sobie pizze…
Dodaj komentarz