KRANIEC SWIATA, DZIEN DRUGI, A WLASCIWIE...


Autor: postal
08 września 2006, 11:57

     Jeszcze nie wiem, z kim mieszkam, a już myślę jak się ich pozbyć.
Zakopać? Wrzucić do jeziora? Rozpuścić w wannie kwasem?
     Na dworze lepiej się myśli. Zaczynam eksplorację okolicy.
Krzaki, drzewa, więcej krzaków, sklep, drugi sklep, kiosk, bar, poczta, policja, krzaki, drzewa, uzdrowisko, drugie uzdrowisko, trzecie uzdrowisko (tylko dla urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji), czwarte, piąte, park zdrojowy, stare ponure schody schodzące ostro w dół, eureka przystań wodna. Rowerki, łódki, kajaki, żaglówki, waląca się chata, pijany właściciel. Chmurki wróżą pogodę, biorę kajak. Chuj, że nigdy nie pływałem, kiedyś trzeba się nauczyć. Płynę, płynę, wiatr i prąd pcha mnie do przodu, przystań znika za zakrętem. Jezioro wielkie, mało, gigantyczne. Od brzegu do brzegu dobre pół kilometra, rozlewisko tworzy różne bajora i zatoczki, daleko z przodu majaczy monstrualna tama. Naprawdę wielkie gówno. Jak później wyczytałem jezioro to w rzeczywistości sztuczny zbiornik retencyjny, powstały poprzez zalanie kilku wiosek i wybudowanie wysokiej na sześćdziesiąt metrów zapory. Ponoć w niektórych miejscach jezioro ma ponad 60 metrów głębokości, nie będę sprawdzał, gówno mnie to interesuje.
     Płynę sobie, płynę, patrzę w lewo, brzeg odległy o dobrych 300 metrów, patrzę w prawo, to samo. Na zanurzonym w wodzie pniu siedzi wielki bocian i gapi się na mnie. Zastrzeliłbym go, ale nie wziąłem broni. Podleciał drugi bocian i stanął na brzegu. Mają liczebną przewagę, spieprzam.
     Zrywa się wiatr, myślę, że czas zawracać. Wykonuję zwrot, ale wiatr z powrotem okręca mój kajak o 180 stopni. Nie dobrze. Próbuję jeszcze raz, to samo. Bezskutecznie walczę z wzmagającym się wiatrem. Coraz głośniej przeklinam, nie chcę się przed sobą przyznać, ale panikuję. Zaczyna padać.
     Po dłuższej chwili odkrywam, że da się płynąć tyłem, ale powoli. Mięśnie zaczynają mi wiotczeć. Pada coraz mocniej. Kurwa już nie pada tylko leje, w oddali słychać coraz głośniejsze grzmoty. Jeszcze w miarę jasne niebo przecinają pomarańczowe błyskawice. Już widać przystań, ale daleko na horyzoncie, jakieś dwa i pół kilometra. Deszcz rozpadał się na dobre, bociany odleciały, jestem sam pośród burzy. Nagle przebłysk geniuszu, dobijam do brzegu, wchodzę pod drzewo, oparty o pień zastygam w bezruchu.

08 września 2006
60 metrów - myślę, że mozna utopić, nie znajdą.
08 września 2006
No faktycznie, geniusz jak cholera.

Dodaj komentarz